Artykuły

Robić swoje

Premiera nieomal goni premierę i choć do tego czy owego można by się przyczepić, jedno jest najważniejsze: Teatr Dramatyczny odzyskuje dawną formę. To cieszy. Zbigniewowi Zapasiewiczowi udało się skupić wo­kół siebie grupę artystów, którzy wbrew wszystkim przeszkodom - a jest ich niemało - postanowili robić swoje. Tworzyć teatr na miarę ich ambicji, teatr po­trzebny widzom. Tylko tyle, a może aż tyle... czy to się uda - czas pokaże, ale jak do tej pory program sanacji Teatru Dramatycznego realizowany jest konsekwent­nie. Po wystawieniu adaptacji prozy Laclosa i jednego z najnowszych utworów dramaturgii radzieckiej, na sce­nę Teatru Dramatycznego w dwóch odsłonach wkro­czyła komedia. Hugh Leonard (ur. 1926 r.) - irlandzki pisarz śred­niego pokolenia ma w swoim dorobku ponad dwa­dzieścia utworów scenicznych różnej klasy. Jego twórczość obraca się w kręgu kilku tych samych spraw, jedną z nich jest "nowobogactwo". Temat bez

dna dość zgrabnie ukazany w sztuce "MOTEL". Bo i ludzieńkowie chwyciwszy trochę grosza pro­porcjonalnie do powiększania się stanu ich konta tra­cą rozum. Stają się śmieszni. Ta degrengolada, nieza­leżnie od tego, w jakich dzieje się realiach, wygląda podobnie. Szpan, blichtr, ostentacja. Do zamierz­chłych należą już czasy, gdy łyk jakiś wzbogaciwszy się zachowywał umiar i "Wacek na talary nosił, na któ­re najczulsze i baczne wejrzenie miał."

Teraz obyczaje upadły ze szczętem. A forma nowo­bogackich ekstrawagancji - o ironio! - jakże jest ubo­ga. Nowe trunki (od siwuchy po koniak), nowe stroje, nowe meble i mieszkania też, czasem nowa żona albo takaż kochanka. Banał! Bo cóż to jest w porównaniu z tym, co niejako pan Rumsza wyprawiał - "na sumę powozem zajeżdżał w żwawe chłopy zaprzężonym. Nieraz gdy się rysią z pagórka puszczą śliczny był widoczek. Pan Gorącowski aże w ręce klaskał bo pysznie szły. Nie wiem czemu Jampolska dopiro wy­mogła że z dwunastu drabów na sześciu przeszedł po czym i zaprzestał owe wesołe azardy. "*.

U Leonarda rzecz się dzieje współcześnie, a boha­terami jego farsy są dwa małżeństwa, które łączy nie tyle przyjaźń, co wspólne interesy. Panowie Gibbon i Kinnore są współwłaścicielami owego tytułowego motelu. Ale żeby zawiązać intrygę potrzebny jest ten trzeci, tu - właściwie ten piąty, za sprawą którego coś zacznie się dziać. I dzieje się, choć nieco schematycz­nie, jednak zgodnie z regułami gatunku: zazdrosny mąż, niewierna żona, nieporozumienia, zabawne omyłki, przebieranki i... szczęśliwy finał. I o to przecież chodzi, aby widza rozbawić, a jeśli przy okazji uda się wywołać jakąś refleksję, pobudzić do myślenia - sukces tym większy. Janowi Kulczyńskiemu - reżysero­wi "Motelu" - udało się to. Nie próbował on stosować żadnych udziwnień wiodących spektakl na manowce, zadbał o klarowne przedstawienie intrygi i jej rozwój, wydobył wszystkie puenty i akcenty humorystyczne, a znakomicie ustawione postaci bawią nas. A że dowcip chwilami nie jest najwyższego lotu, sceny nieco banalne i kilka chwytów pod publiczkę (to nazbyt frywolne dessous!) - no cóż, przymknijmy na to oko, bo nie takie "numery" można oglądać na kilku innych sto­łecznych scenach.

Zaskakuje wyborna w farsowym repertuarze Jadwi­ga Jankowska-Cieślak (Niamh Kinnore) dotąd po­strzegana jako specjalistka ról skomplikowanych we­wnętrznie kobiet, tu pełna wigoru, polotu i bezpretensjonalności. Doskonale partneruje jej Krystyna Wachelko-Zaleska (Grainne Gibbon), która także uwolni­ła się od grywania nieletnich panienek. Marek Obertyn (Fintan Kinnore) tym razem prezentuje równą, wy­soką formę wyzbywając się nieco irytującej poprzed­nio maniery pewnej jednostajności zachowania i po­zornego braku temperamentu. Zaś Jerzy Karaszkie­wicz (Dermod Gibbon) raz jeszcze prezentuje wszyst­kie walory swego aktorstwa, choć jemu właśnie jak do tej pory nie udało się chyba wyjść poza pewien już schemat repertuarowy - przypisano go do komedii i fars. Ma więc Karaszkiewicz określone emploi, ale równocześnie zbyt mało możliwości, aby zaistnieć w innym wcieleniu. A to wyjaławia, nie tylko osobowość aktora, także percepcję widzów, którzy po jakimś cza­sie oczekują, aby on ich tylko bawił. Ta swoista "gęba" sceniczna poczyna przylegać również do Mar­ka Kondrata (James Usheen) i Izabelli Olejnik (Panna Manning) - choć w tym przypadku czkawką odbija się telewizyjny "Kabarecik", jego dwuznaczne piętno. Natomiast bez zastrzeżeń przyjmuję epizodyczną rolę Włodzimierza Pressa, który nie po raz pierwszy za­skakuje umiejętnością scenicznych transformacji, na­kładania masek, krycia się pod charakteryzacją. A są to znamiona kunsztu wysokiej próby.

W Sali Prób Teatru Dramatycznego także lżejszy repertuar. Ewa Żukowska i Zbigniew Zapasiewicz prezentują "33 OMDLENIA" na podstawie pięciu mi­niatur scenicznych Antoniego Czechowa w opraco­waniu i reżyserii Tadeusza Pawłowicza. Co prawda obok tych dwojga aktorów grają tutaj i inni, ale osobo­wości Żukowskiej i Zapasiewicza zdominowały ten spektakl. I nie sposób w tym miejscu nie odwołać się do przypomnienia. Kilkanaście lat temu w bardzo po­dobnym spektaklu (skomponowanym także z jed­noaktówek Czechowa) zrealizowanym w Teatrze Tele­wizji w roli Łomowa i Chirina oglądaliśmy Tadeusza Fijewskiego, któremu partnerowała Jadwiga Barań­ska. Interesujące jest porównanie zwłaszcza aktors­twa Fijewskiego i Zapasiewicza. Jakże odmienny styl, sposób interpretacji, jakże odmienne osobowości ar­tystyczne. Ale dostrzec tu można nie tylko różnice, doszukać się można także wielu cech wspólnych. Gra Fijewskiego była bardzo ekspresyjna, ociera­jąca się chwilami o parodię. Jego postaci były impul­sywne, niesłychanie pobudliwe, łatwo popadające w histerię i amok, a temu wszystkiemu towarzyszył spaz­matyczny dyszkant w chwilach największego podnie­cenia, sugestywna mimika twarzy, którą raz po raz wykrzywiał jakiś nerwowy grymas, tik. Zewnętrzna komediowość Fijewskiego połączona była z siłą we­wnętrznego przeżycia, co przydawało kreowanym przez niego postaciom rysów tragikomicznych, mo­mentami wręcz groteskowych. Zapasiewicz jest podobno aktorem "zimnym", inte­lektualnym, kreowani przez niego bohaterowie filmowi bądź teatralni zazwyczaj nie ulegają emocjom, są powściągliwi w ich ujawnianiu, opanowani. Jednak w "33 omdleniach" nastąpiła metamorfoza - korzystając z siły sugestii jaką daje charakteryzacja oraz poprzez nieprawdopodobną zmianę timbru głosu zdołał Zapa­siewicz zatrzeć własną osobowość. Dało mu to swo­bodę w doborze środków interpretacji postaci, która nie była odbierana w kontekście poprzednich wcieleń aktora. Ewa Żukowska dostraja się do tego wysokiego po­ziomu, co w efekcie daje wspólną kreację sceniczną. Różnorodność typów ludzkich, barwna mozaika cha­rakterów, wdzięk i humor, czasem dość cierpki, sarka­styczny. Życie pokazane z kpiarskim zmrużeniem oka. Jednak w tym dobrze zrealizowanym spektaklu jest kilka zupełnie niepotrzebnych elementów, jak ów ba­nalny prolog o istocie teatru, czy popisy gitarowe Jana Jangi Tomaszewskiego. Żeby to były parafrazy rosyjskich romansów, ale gdzie tam, jakieś próby po­łączenia flamenco z muzyką popularną. A przecież piękno, to właściwa miara. Trochę jej zabrakło.

*1) Cyt. z: J. Harasymowicz-Broniuszyc "Cudnów" Kraków 1979, s. 12

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji